W górę rzeki (1)

Wiele tekstów w tym blogu, powiedziałabym nawet, że coraz więcej, to zgłębianie, poszukiwanie, chodzenie po śladach lub, jak to nazwał nasz autor, płynięcie w górę rzeki.

Zbigniew Milewicz

Babcia Urszula

Pod prąd płynie się trudniej, niż z prądem, ale za to jaka radość z każdego przebytego metra, wiedzą o tym wszyscy, którzy biorą się za spisywanie wspomnień rodzinnych. Poza tym nie da się płynąć przy nich w dół, tam się tylko trafia prędzej, lub później i szczęśliwy ten, komu uda się wcześniej tę pisaninę zakończyć. Inna sprawa, kogo później zainteresują takie wspomnienia i czy starczy materiału przynajmniej na budę dla psa, ale to już nie zmartwienie autora. Piszący folguje osobistej, pierwotnej potrzebie uchronienia siebie i swoich przodków od zapomnienia, więc liczy na zrozumienie czytelnika, na pogodne non omnis moriar.

Zamierzałem zacząć od kądzieli, bo przędzy mam dużo więcej, niż wiedzy na temat, jak wykuwał się miecz. Wyszło jednak inaczej, trochę z winy mazurskiego projektu Śladami poetów – Ernsta Wiecherta i Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, w którym uczestniczyłem latem bieżącego roku.

babcia UrszulaZainspirowany wystawą o Polakach z Kresów Wschodnich na Warmii i Mazurach w mrągowskim muzeum, pojechałem do pobliskiego Kętrzyna, żeby poszukać śladów po babci Urszuli, mamie mojego ojca, a repatriantce z Wilna, którą tam po wojnie rzuciły losy. Powiedział mi o tym mój szczeciński, starszy brat po mieczu, Zdzisław, którym się opiekowała, kiedy był małym dzieckiem. W Kętrzynie zmarła i została pochowana, ale w którym roku oraz gdzie i pod jakim adresem mieszkała, tego nie wiedział.

Babcia Urszula i jej starsza córka, ciocia Maria

Zastępczyni kierownika Urzędu Stanu Cywilnego, pani Irena Korowaj, taksuje mnie nieufnie, pyta o nazwisko babci, ja na to, że w grę mogą wchodzić dwa: Dworzecka, lub Ożarowska. Data śmierci? Około roku 1950 – strzelam. Wiem, że w sumie nic nie wiem, ale gdyby było inaczej, to nie zawracałbym jej głowy i ta moja niewiedza widocznie mi sprzyja, bo w ruch idą stare księgi i nagle słyszę zdziwiony głos, że jest: Urszula Ożarowska, urodzona 9 lutego 1881, wdowa, zamieszkała przy ul. Chopina 5 i zmarła 16 marca 1950 r., po operacji raka. Po chwili urzędniczka – jeszcze bardziej zaskoczona – odnajduje pod tym samym adresem Konstancję Dworzecką, urodzoną o trzy lata wcześniej i zmarłą 22 czerwca 1950 r., przyczyna śmierci – także rak. Konstancja była z domu Ożerowska, prawdopodobnie ten, co zapisywał wówczas dane, wziął nazwisko na słuch i samogłoska „a“ w kresowym zaśpiewie zabrzmiała mu jak „e“. Biurokracja w powojennych urzędach była znacznie mniejsza, niż obecnie, wiele informacji od petentów przyjmowano na wiarę, na podstawie ich ustnych oświadczeń, czy zeznań świadków, jednak chaos był tak duży, że na doraźny użytek często zmyślano nazwiska, daty urodzin, adresy, życiorysy i trudno to było urzędnikom sprawdzić. Ile zatem prawdy kryło się w danych, które uzyskałem, tego nie wiedziałem.

Gdzie babcia spoczywa? Tymi danymi powinno było dysponować przedsiębiorstwo komunalne przy ul. Limanowskiego. Zanim tam pójdę, jeszcze dla porządku wylegitymuję się pani Korowaj, żeby wiedziała, komu udzielała informacji. W mieście roboty drogowe, przez nowo budowane rondo, kierowany przez przechodniów, bez błądzenia docieram pod podany adres. W jednym z baraków z czasów PRL-u, stojących w sąsiedztwie miejskiej zajezdni autobusowej, dowiaduję się, że ksiąg z lat pięćdziesiątych już nie ma. Grób pewnie zlikwidowano, bo gdyby po dwudziestu latach od pochówku ktoś go ponownie opłacił, to został by zarejestrowany w nowych dokumentach starego cmentarza. Po wojnie Kętrzyn miał tylko jedno miejsce pochówku, więc nie ma sensu, żebym dalej szukał. Może parafia, w której odbył się pogrzeb będzie wiedziała, w jakiej kwaterze i na jakim polu złożono szczątki. Ulica Chopina należy do parafii św. Jerzego, przy zamku, z Limanowskiego to dwudziestominutowy spacer, jest ładna pogoda, przy okazji obejrzę miasto. Liczy ono dzisiaj ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców, wszędzie w miarę blisko, tylko do Wilczego Szańca, dawnej głównej kwatery wodza III Rzeszy najlepiej pojechać własnym samochodem albo taksówką, ale tam się nie wybieram, nie moje klimaty.

Niestety kancelaria będzie czynna dopiero o gdzinie 15, za około trzy godziny, wszyscy księża w mieście, bo żadnego samochodu na kościelnym dziedzińcu, a wąsata kucharka dopiero gotuje obiad. W przedsionku czternastowiecznej, gotyckiej świątyni pani sprzedająca dewocjonalia zachęca, abym za drobną opłatą wszedł na wieżę widokową. Bazylika pełniła w swojej krzyżackiej przeszłości funkcje obronne, więc jest też co zwiedzać. Wolę jednak pójść na ulicę Chopina i zobaczyć, co mieści się pod numerem 5. W dół, koło narożnego budynku z dziwną rzeźbą robotnika, zmagającego się z jakimś kołem, przez tory kolejowe i jestem na miejscu. Od frontu, w jednopiętrowym budynku mieści się zakład pogrzebowy „Abel“, z tyłu – warsztat samochodowy. Przedsiębiorcy pogrzebowego nie ma, jest na cmentarzu, jego teściowa mówi, że prowadzą swoją firmę w tym budynku od kilku lat. Przebudowali go i gruntownie odnowili, wcześniej był tutaj zakład produkujący ozdoby choinkowe, dopóki nie spłonął. Właściciel firmy samochodowej to potwierdza i nie wierzy, że moja babcia mogła tu mieszkać, chyba, że była dozorczynią w bombkarni. Na piętrze od zaplecza i w dobudówce od frontu widać jakieś pomieszczenia, ni to gospodarcze, ni mieszkalne, mogła tam się umościć razem ze swoją krewną, jeżeli oczywiście piętra nie dobudowano później.

Dla zabicia czasu idę zwiedzić stary zamek krzyżacki, ratusz, w którym już byłem, miejskie planty, wszystko odrestaurowane, zadbane. Zwracają uwagę drogowskazy na jednym słupku, gdzie i jak daleko stąd do Warszawy, do Berlina, do Kaliningradu. Najbliżej do tego ostatniego, tylko 90 km. Przed 1945 rokiem, kiedy Kętrzyn nazywał się jeszcze Rastenburg, a Kaliningrad – Königsberg, z jednego do drugiego było jeszcze bliżej. W bazylice pw. św. Jerzego zapalam dwie świeczki przed tablicą, poświęconą ofiarom sowieckiego totalitaryzmu. Jedną babci Urszuli, drugą jej najmłodszej córce Stanisławie, którą wywieziono z Wilna do łagru w Kazachstanie. Mamy godzinę 15, pochwalam punktualność miejscowego duchowieństwa. Na kościelny dziedziniec zajeżdża pierwsza gablota; młody, bardzo zażywny ksiądz obrzuca mnie wzrokiem, w którym obojętność idzie w parze z poczuciem wyższości. Czego sobie życzę? Marszczy niskie czoło i myśli przez chwilę – nie, parafianie z ulicy Chopina należeli w 1950 roku jeszcze do świętej Katarzyny. Sprawdza w starych księgach, tak, zgadza się.

Spieszę więc pod tamten adres, do najstarszej, kętrzyńskiej parafii w samym centrum miasta. Kancelaria działa w podobnych godzinach; starsza pani życzliwie zaprasza, abym usiadł przy jej biurku i szuka. Znalazła, niestety numeru pola i kwatery cmentarnej wówczas nie zanotowano, ale są inne dane. Pożółkłym atramentem pisze, że rodzicami babci byli Franciszek Wierszycki i Ewa; brak jej miejsca urodzenia, które jest z kolei u jej krewnej Konstancji. Ujrzała świat na Glimańce, w powiecie wileńsko-trockim i rodzicami byli Franciszek i Ewa. Można zatem przyjąć, że były rodzonymi siostrami? Pytań jest więcej, niż odpowiedzi. Obydwie – podaje dokument – zostały przed śmiercią opatrzone świętymi sakramentami, ale nie zostało zapisane, jakiego babcia była wyznania, co u Konstancji stwierdzono, rzymsko-katolickie. O Ożerowskiej ani słowa, reszta danych pokrywa się z informacjami z USC. Jest jeszcze jedna ciekawostka, według zapisu w księdze parafialnej, obydwie kobiety urodziły się 9 lutego, tyle, że Urszula w 1881 a Konstancja w 1884 roku. Jeżeli nie popełniono zwykłego, pisarskiego błędu, to dwoje moich dzieci poszło w ich ślady. Moja córka Anna-Maria z pierwszego małżeństwa i syn Mikołaj z drugiego urodzili się 6 grudnia, w dziewięcioletnim odstępie czasu.

Nie wiem jeszcze, że powiat wileńsko-trocki powstał dopiero na początku lat dwudziestych ubiegłego stulecia, kiedy obydwie moje krewne były już dojrzałymi kobietami, że wcześniej, w rosyjskiej guberni wileńskiej funkcjonowały oddzielnie – jako obwód wileński i trocki. Miejscowości, w której urodziła się Konstancja nie udało mi się jednak póki co odnaleźć na żadnej mapie, ani w żadnym spisie.

W centrum działa punkt Informacji Turystycznej, w którym próbuję się dowiedzieć, co przed wojną mieściło się przy ul. Chopina 5. Dostaję do wglądu przewodnik historyczny po mieście, autorstwa Tadeusza Korowaja, który jest urodzonym kętrzynianinem, etnografem z wykształcenia i prywatnie mężem pani Ireny z USC. Jaki ten świat na Warmii i Mazurach jest mały. Rastenburgu ulica Chopina nazywała się Freiheit i pod numerem 5 mieściła się fabryka płaszczy skórzanych i torebek Karla Hundriesera. Na Woli znajdowały się ogródki, na ogół zagospodarowane, część z nich przetrwała do dziś. Jeżeli babcia i jej krewna nie znalazły schronienia w dawnej fabryce Hundriesera, to może obok mieszkał jego dozorca, albo ogrodnik, który troszczył się o zielone płuca firmy i tam się ulokowały? Autor przewodnika, z którym dzięki uprzejmości jego żony udaje mi się telefonicznie porozmawiać, nie może tego wątku potwierdzić, ani wykluczyć. Natomiast z relacji Zdzicha wynika, że mogło tak być.

Zdzich słabo przypomina sobie babcię. Kiedy nasz ojciec wyprowadził się z nim ze Śląska do Elbląga, był pod babciną opieką. Miał wtedy może trzy, cztery lata, czuł się przy niej dobrze i bezpiecznie. Kiedy ojciec poznał Celinę, swoją przyszłą, drugą żonę, mama przestała mu być potrzebna. Wtedy zamieszkała u swojej krewnej w Kętrzynie. Pewnego razu ojciec, albo ciocia Maria, zawieźli tam Zdzicha na przechowanie. Zapamiętał parterowy, mocno podniszczony i pachnący wilgocią dom, z drewnianymi okiennicami, które otwierały się na zewnątrz, w oknach piękne, duże pelargonie. Schodziło się do niego w dół, po schodkach, wokół był sad. Mieszkały tam dwie staruszki, które jakoś pasowały do tego domu; tory kolejowe w pobliżu też zapamiętał. Była jeszcze jakaś dziewczynka, może jego rówieśnica, chodzili razem sikać do beczki w sadzie, wkopanej do ziemi, tyle mu zostało w pamięci…

Przed wyjazdem z Kętrzyna idę na stary cmentarz, aby pożegnać się z babcią Urszulą, przynajmniej symbolicznie, ogólnie. Gdzieś w zakamarkach duszy cichutko gra naiwna nadzieja, że może jednak psim swędem natrafię na jakiś ślad po niej, przecież ona wie, że wnuk do niej w gości przyjechał. Grobów tu tysiące, stare w centralnej, górnej części nekropolii, nowsze na zboczu i w dole, nie wiem, w którą alejkę iść, więc skręcam tam, gdzie odzywa się jakiś ptak na drzewie. Po paru krokach widzę znajomy napis na marmurowej płycie, kawałek dalej podobny, później jeszcze jeden Milewicz. Kim są owi zmarli, nie wiem, ale robi się jakoś swojsko, odmawiam pacierz za spokój ich dusz i duszy babci Urszuli. Może kiedyś też na taki zasłużę. Dla porządku robię jeszcze rundę po sąsiednich alejkach, ale nie znajduję już znajomych nazwisk.

Mazury 2014 151

Mazury 2014 150

Mazury 2014 149

One thought on “W górę rzeki (1)

  1. Zbychoo, bardzo interesujący był dla mnie pierwszy rozdział Twojej książki. Twoje poszukiwania śladów bliskich Ci osób (babcia, ciocia), o których coś wcześniej już wiedziałeś, a trochę się jeszcze dowiedziałeś…
    a także dowiedziałeś się o istnieniu innych przodków o Twoim/Waszym nazwisku, którzy być może pozostaną Ci tajemnicą?

    Poruszałeś się prawie ciągle po ul.Chopina, co wyzwoliło moje skojarzenie z ulicą Chopina w Krakowie, ulicą mego dzieciństwa…
    Dobrze się Twoje odcinki czyta, jak zawsze wszystko, cokolwiek piszesz.
    A zdjęcia grobów wskazują na pamięć kogoś z bliskich o zmarłych Milewiczach, groby te są bardzo przemyślanie zadbane…
    Po kolei w miarę czasu poznam tę całą książkę.
    T.Ru

Leave a comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.