To nie jest dokładna rocznica, bo ta wypadnie w najbliższą środę, wtedy minie 55 lat od dnia, gdy wielki pisarz na zaproszenie Fundacji Forda przyjedzie do Berlina. Ale po pierwsze nie bądźmy drobiazgowi, po drugie najbliższa środa przypada Stuartowi, a trudno, żeby niepozbierany angielski pechowiec w ogóle coś o tym wiedział, aczkolwiek przynajmniej Berlin nie jest mu obcy, bo tam od lat mieszka jego siostra. Dziś zresztą też jest rocznica, 73 rocznica zakończenia wojny, dzień, który był w naszych szerokościach politycznych Dniem Zwycięstwa nad faszyzmem. W Niemczech (dawniej RFN) z kolei obchodzi się nie dziś, lecz dopiero jutro – rocznicę Pierwszego Dnia Pokoju. W pięć lat później tego dnia w 1950 roku Robert Schuhmann, francuski minister spraw zagranicznych, proklamuje powstanie Unii Stali i Węgla, która z biegiem czasu przekształciła się w Unię Europejską. Była to więc data urodzin nowoczesnej Europy, a od roku 1985 – Dzień Europy. Również 10 maja to rocznica – tym razem Wniebowstąpienia Pana Naszego Jezusa Chrystusa, święto ruchome, więc po prawdzie żadna rocznica, obchodzone w Niemczech jako Dzień Ojca, amen…
Wędrowiec wchłaniany przez górskie perspektywy
We wpisie wykorzystałam fragmenty artykułu Magdaleny Kowalskiej, Gombrowicz w Berlinie, czyli Gombrowicz uwikłany w historię, opublikowanego w Pamiętniku Literackim w roku 2004. Zdjęcia pochodzą ze strony witoldgombrowicz.com.
W roku 1963 amerykańska Fundacja Forda zaprosiła pisarza na roczne stypendium do Berlina Zachodniego. 8 kwietnia na pokładzie transatlantyka Federico Costa Gombrowicz wyrusza do Europy. Do Paryża przybywa 24 kwietnia, 16 maja – do Berlina Zachodniego.
Po ponad 23 latach w Argentynie Gombrowicz znalazł się z powrotem w Europie. W Berlinie spędził 12 miesięcy, od 16 maja 1963 do 17 maja 1964. Oprócz polskiego pisarza do Berlina przyjechało wówczas dziewięciu innych artystów i pisarzy z całego świata. Projekt Fundacji Forda miał ożywić życie kulturalne miasta, które po wzniesieniu Muru wyludniało się i izolowało. Mur został wzniesiony 13 sierpnia 1961 roku (i, przypomnijmy, stał formalnie do 9 listopada 1989 roku. Nieformalnie stał trochę dłużej, ale rzeczywiście niewiele, bo i władze miasta, obu jego części, strasznie pospiesznie usuwały jego resztki, czego po dziś dzień, z różnych powodów, wszyscy żałują!).
Początkowo pisarz mieszkał w Akademie der Künste w dzielnicy Hanzy (Hansaviertel). Dwukrotnie zmienia mieszkania, w listopadzie zamieszkał ostatecznie nieopodal, w jednopokojowej pracowni przy Bartningallee 11/13 na 15 piętrze nowoczesnego bloku. Pisze Dzienniki, notatki raczej, bo prawdziwy Dziennik powstanie dopiero po powrocie pisarza do Francji.

Klinika Hygiea, gdzie Gombrowicz z uwagi na powikłania po ciężkiej grypie spędził ostatnie dwa miesiące pobytu w Berlinie; obok: pisarz po powrocie ze szpitala
Po przyjeździe zapisze w Dziennikach słynne zdanie:
Ja, osoba z Argentyny, ahistoryczna raczej i nie przyzwyczajona, wciąż miałem wrażenie, że Berlin, jak Lady Macbeth, bez wytchnienia myje sobie ręce…
Właściwie każdy Polak mieszkający w Berlinie, a po prawdzie to też niemal każdy Niemiec z naszego pokolenia, zna opinie pisarza o Berlinie, i nawet jeśli nic więcej nie pamięta, to zapamiętał przynajmniej to jedno słowo: Geglitzer, błyskotka… Berlin Zachodni ostatnia błyskotka zachodniej Europy, a dalej ciemność aż po Chiny. Gdzie indziej nazwie pisarz to miasto wyspą na szeroko rozlanym Morzu Czerwonym. Patrząc z perspektywy Argentyny Gombrowicz jest już właściwie na granicy z Polską, której od przedwojny nie widział i nie zobaczy.
Ale wtedy zaleciały mnie (gdym spacerował po parku Tiergarten) pewne wonie, mieszanina z ziół, z wody, z kamieni, z kory, nie umiałbym powiedzieć z czego… tak, Polska, to było już polskie, jak w Małoszycach, Bodzechowie, dzieciństwo, tak, tak, to samo, przecież już niedaleczko, o miedzę, ta sama natura… którą porzuciłem przed ćwierć wiekiem. Śmierć. Zamknął się cykl, powróciłem do tych zapachów, więc śmierć. Śmierć.
Umrze w kilka lat później 24 lipca 1969 roku w Vence we Francji. Do Polski nigdy nie pojedzie.

17 maja 1964 roku, Gombrowicz opuszcza Berlin; foto Zuzanna Fels
Ujęła go grzeczność i uprzejmość młodych berlińczyków, ale Historia go nie opuści.
Ręce niemieckie w Berlinie […] gdyż nigdy nie oglądałem młodzieży bardziej humanitarnej i uniwersalnej, demokratycznej i uczciwie a niekłamanie niewinnej […] spokojnej […]. Ale […] z rękami!
Bo te ręce, „ręce Niemców”, przypominają mu ręce sprawców z nazistowskiej przeszłości.
Gomro, który krytycznie ogląda rzeczywistość na Wschód od muru berlińskiego, czyli naszą, Gombro, który tęskni, i Gombro, którego nie opuszcza poczucie, że ci ludzie wokół niego, tak uprzejmi, tak z siebie zadowoleni, są przecież sprawcami czegoś tak niewiarygodnego jak II wojna. Te postawy są nam, Polakom, wciąż jeszcze bliskie, choć w międzyczasie upadła „komuna”, polski mieszkaniec Berlina bez przeszkód żyje okrakiem ponad umowną już dziś granicą, a Niemcy w niestrudzonym wysiłku filozoficznym i wychowawczym „przepracowali” swą historię i swą winę, czego w latach 60 nikt się przecież nie spodziewał.

Gombrowicz na balkonie mieszkania na 15 piętrze domu przy Bartningalee 11/13; foto Zuzanna Fels
Na razie jednak Niemcy nie przepracowali jeszcze swojej historii, winy i odpowiedzialności. Pracują i budują swój kraj, jakby przedmioty mogły i miały zastąpić pamięć, jakby miały zasypać przepaści i wypełnić pustkę. Pisarz nie rozumie, kiepsko zna niemiecki: „Nie miałem złudzeń co do mojej niemczyzny – ale żeby to miało być aż tak zjadliwe!” pisze. Bariera językowa urasta w Dzienniku do rangi symbolu. Mowa rozbrzmiewająca dookoła, trochę zrozumiała, a trochę niezrozumiała, wzmaga narzucające się poczucie obcości i egzotyki. Gombrowicz kilkakrotnie powraca do tego problemu, widać, że był on dla niego bolesny. „Poznałem w tym czasie wszystkich prawie czołowych pisarzy i redaktorów […], z którymi, niestety, nie zawsze mogłem się porozumieć. […] moi koledzy po piórze kiepsko władali językiem francuskim”. Na jednym ze spotkań z owymi kolega mi po piórze ktoś z obecnych czyta Ferdydurke po niemiecku: „Ale… słyszę, że nie rozumiem. Wtedy poczułem, że moje istnienie tutaj musi być niepełne, fizyczne raczej.”
W Berlinie ciąży pisarzowi Historia, Historia czyli Wojna. Historia, która odrywa go od głównego tematu jego twórczości, jakim jest on sam, on, osoba, pisarz, Witold Gombrowicz. Upomina sam siebie: „Nie, nie piszę o Berlinie, piszę o sobie – tym razem w Berlinie – nie mam prawa pisać o niczym innym. Nie gub swojego tematu”. Berlin jest właściwie pewnym kresem, końcem i kulminacją podróży do Europy. W Berlinie ze szczególną siłą narzuca się Gombrowiczowi wszystko, co go spotyka w Europie, nabiera tam niezwykłego natężenia. Powrót do Europy był po wrotem do historii i czasu – ogólnego i prywatnego – i powrót ten najmocniej dał się odczuć w Berlinie. „Byłem u kresu… może nie tyle sił, co rzeczywistości… Od czasu gdym opuścił Argentynę, Europa wsysała mnie jak wsysa próżnia. Zagubiony w krajach, miastach, tłumach, byłem jak wędrowiec, wchłaniany przez górskie perspektywy”.