Nasz człowiek w Wietnamie 1

Lech Milewski

Na początku była książka

Azja, tak geograficznie bliska Australii, zawsze była mi obca. Nic dziwnego, że gdy przyszło mi do głowy wybrać się na pierwsze od kilku lat wakacje gdzieś nie za daleko, spojrzałem na półkę z książkami.
Nasz człowiek w Hawanie nie wchodził w rachubę, a zatem – Spokojny Amerykanin – Wietnam.

Czy nie robi ci różnicy, jeśli polecisz Malaysia Airlines? – spytała ostrożnie pani w biurze podróży. No tak, jeden samolot zestrzelony, jeden zagubiony, dziwne morderstwo na lotnisku w Kuala Lumpur.
Oczywiście, że nie zrobi mi różnicy.

A zatem w drogę, z Bogiem…

Kilkanaście godzin później, na tym samym ekranie odczytuję, że do Mekki już tylko 6,790 km. A zatem jesteśmy w Hanoi.

Spokojny Polak w Hanoi

Taksówka, która wiozła mnie z lotniska do hotelu już po kilku minutach zjechała z autostrady i znaleźliśmy się w labiryncie wąskich uliczek, otoczeni masą motocykli. Wyglądało to mniej więcej tak – KLIK.

Chodniki zajęte są całkowicie przez parkujące skutery, stragany i wszelkiego rodzaju sprzedawców. Na mnie największe wrażenie zrobiły kobiety, które potrafiły w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach przykucnąć, w ciągu kilku minut rozłożyć podręczną kuchenkę i serwować gorące posiłki.

Jedzenie nie było mi jednak w głowie. Moim pierwszym wyzwaniem było dotarcie do położonego kilkaset metrów od hotelu jeziora Hoam Kiem – KLIK.

Nie miałem wyjścia, musiałem zanurzyć się w wartki i hałaśliwy nurt pojazdów. Już po jednym kroku miałem dosyć. Cofnąłem się na chodnik i trzymałem się kurczowo jakiegoś słupa, gdyż nie było tam miejsca dla mojej osoby. Po pewnym czasie wydało mi się, że w strumieniu pojazdów jest jakaś przerwa i próbowałem kontynuować spacer. Natychmiast spłoszyły mnie sygnały klaksonów za plecami. Nie było gdzie uciec, więc tylko skuliłem się i wolno posuwałem się do przodu. A za chwilę było skrzyżowanie…

Po spacerze nad jeziorem kolejne wyzwanie – wrócić do hotelu. Przez całą drogę powtarzałem sobie adres: 14 Luong Van Can, 14 Luong Van Can. Na każdym skrzyżowaniu były porządne tabliczki z nazwami ulic, a jednak czułem się niepewnie – tabliczki jakoś nikły w gęstwinie szyldów i przewodów elektrycznych, wszystkie ulice wydawały mi się podobne.
Numer 22, to jeszcze tylko cztery domy, do licha – nie widzę mojego hotelu? Na szczęście rozpoznaję panią w fioletowej sukience sprzedającą jakieś pierogi – jest!
Rzecz w tym, że frontony budynków są tutaj bardzo wąskie i mój, całkiem porządny, hotel zupełnie nikł w sąsiedztwie kolorowych sklepików.

Po tych trzech godzinach w Hanoi jestem jak najgorszej myśli – gdzieżeś ty się dziadku wybrał? Będziesz tylko kłopotem dla swojej wycieczki.

A wycieczka właśnie się zbiera na inauguracyjne spotkanie.
Nieustraszeni – jest nas łącznie ze mną szesnaście osób – dwanaścioro Australijczyków, dwie Kanadyjki, Włoszka mieszkająca w Anglii i Amerykanka. Cztery małżeństwa w wieku lekko ponad 50 lat, pani z ojcem – weteranem wojny wietnamskiej (czyli w moim wieku), pozostałe pięć pań w wieku około 40 lat. Naszym przewodnikiem jest Hoc.

Nieustraszeni?

Tak, organizatorem wycieczki jest firma Intrepid – KLIK. Spotkałem ich kiedyś na szlaku, na wędrówce dookoła Mt Blanc i uznałem, że ich styl wędrowania powinien mi odpowiadać.
Styl wędrowania: popierać lokalne przedsiębiorstwa, korzystać z transportu publicznego, nie unikać wysiłku fizycznego.

Mój pierwszy kontakt to oczywiście Australijczycy. Poza jednym wyjątkiem wszyscy mieszkają w niezbyt dużych miastach. To się od razu czuje – szczerzy, ironiczni, dobre poczucie humoru, w razie potrzeby nie zawiodą.

Na początek ruszamy do restauracji na kolację. To okazja, aby wymienić spostrzeżenia na temat ruchu na ulicy. Zgadzamy się, że reguły gry są następujące:
Klakson oznacza – jestem większy i silniejszy od ciebie i wiem dokąd jadę. Zakładam, że ty również znasz swój cel. Kontynuujmy więc obaj swoje działania w zgodzie.
Brak klaksonu oznacza to samo.
Rezultat – nie istnieje tu “road rage” czyli agresja na szosie.

Od przewodnika dowiadujemy się, że Hanoi ma ponad 8 milionów mieszkańców i około 3 milionów motocykli i skuterów.

Nasz hotel zlokalizowany jest na starym mieście (Old Quarter nazywany również French Quarter), stąd te wąskie uliczki i niesamowity tłok.

Jest wieczór, więc wszyscy, którzy nie jadą w tej chwili na motocyklach, biesiadują na ulicy…

My biesiadujemy w niewielkiej restauracji, przy stołach o rozmiarach dla dorosłych.

Wietnamska kuchnia? Proszę o cierpliwość, w programie wycieczki jest lekcja gotowania, gdy się nauczę gotować, to napiszę.

Halong Bay

Następnego dnia rano wyruszamy w drogę autobusem. Zatłoczone ulice miasta zamieniają się w zatłoczoną szosę. Dookoła – Wietnam w ruinie – przepraszam za te polityczne skojarzenia. Popękana, dziurawa szosa, stare walące się domki. Dużo śmieci, ogólny bałagan.
Zaraz, zaraz, coś mi się przypomina – pierwsza po wyjeździe z Polski wizyta w Warszawie, 1991 rok. Wtedy wyglądało to podobnie. I jeszcze jedno podobieństwo – waluta. W 1991 roku 1 US$ był wart 10,000 zł. W dzisiejszym Wietnamie jest wart ponad 24,000 dongów. Brakuje tylko rosyjskiego bazaru na stadionie 10-lecia.

Gdzieniegdzie widać jakieś prace budowlane, ale niezbyt imponująco to wygląda – duża maszyna budowlana, a wokół niej bałagan. Natomiast ręczna budowa grobli posuwa się szybko do przodu…

Może to jest właściwa metoda budowania w bardzo ubogim i gęsto zaludnionym kraju?

Wreszcie docieramy do celu – zatoka Ha Long Bay – KLIK. To miejsce jest tak dobrze udokumentowane w internecie, że ograniczę się tylko do jednego zdjęcia, a to dlatego, że oddaje mglistą atmosferę naszej żeglugi…

Halong Bay znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO (Heritage List). Zapewne na to zasługuje, ale z drugiej strony już teraz jest tu za duży tłok. Poniżej widok statków, które przywiozły chętnych do zwiedzania groty…

Zgodnie z dewizą Intrepidu rozglądam się za lokalną działalnością gospodarczą. Podpływa nieproszona…

Kobiety wiosłują na tych łodziach cały dzień, od statku do statku. Asortyment towarów dość nieciekawy – biszkopciki, czipsy, napoje. Towar podają w siatce na długim kiju. Do tejże siatki klient wkłada zapłatę.

Noc spędzamy na statku…

W drodze powrotnej polski akcent…

Kto, skąd, dlaczego? Nie znalazłem informacji.

Przed pożegnaniem kucharz okrętowy w ciągu kilku minut wyczarowuje z marchwi kwiat i siatkę, jakimi udekorowana była podana na kolację ryba…

Przybijamy do brzegu. Zauważam zaawansowane roboty budowlane na nabrzeżu. Tu już nie ma co grymasić – duże, dobrze zorganizowane budowy. Za kilka lat będzie tutaj jak w każdym atrakcyjnym miejscu w cywilizowanym świecie.

Wracamy do Hanoi na kolację, a potem przesiadka do kolejnego środka lokomocji…

Sleeping z Hanoi do Hue – ponad 700 km, 13 godzin jazdy. W środku, znowu łza się w oku kręci, jak w pociągu z Pragi do Warszawy w 1994 roku. Tyle, że wtedy w Polsce w pociągach grasowali rabusie. Wszelkie poradniki turystyczne informują, że Wietnam to jeden z najbezpieczniejszych krajów na świecie.
Wiadomo – komuna.

2 thoughts on “Nasz człowiek w Wietnamie 1

Leave a comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.